Nie
myliłam się co do Stanley'a. Jest nie tylko świetnym prawnikiem,
ale też niesamowitym człowiekiem i przyjacielem rodziny. Moje obawy
o konsekwencje naprowadziły go na to, że blefuję, ale rozegrał to
po mistrzowsku. Dopiero na kolacji powiedział mi, że brał pod
uwagę nawet zdobycie zaświadczenia o mojej ciąży. Jednocześnie,
dopiero w naszym gronie pozwolił sobie na ostrożne uwagi pod
adresem Sandlera. Okazuje się, że przed przylotem przygotował
sobie masę informacji na jego temat i podczas kolacji bawił nas
niektórymi faktami z jego życia, przedstawionymi z nutką
złośliwości i sarkazmu. Idziemy spać dopiero około drugiej w
nocy i rano, o ile dziesiątą można tak nazwać, nasze oczy jakoś
nie chcą się otworzyć. Orzeźwiamy się chłodnym prysznicem i
idziemy na śniadanie. Mam już dość łososia i owoców, ale
to chyba jedyna rzecz, która wydaje mi się jadalna.
Przepraszam, zapomniałam o pomidorach! Po śniadaniu żegnamy się
ze Stanley'em i idziemy razem z Moniką na kawę do włoskiego baru
ze stoliczkami i głębokimi fotelami, ustawionymi pod parasolami na
wewnętrznym dziedzińcu hotelowym pod gołym niebem. Przystojny
chłopak o smagłej cerze, ubrany na biało, serwuje cappuccino i
cafe latte, wtrącając co jakiś czas włoskie słówko.
Monika zagaduje do niego po włosku i nagle okazuje się, że nasz
Italiano nie zna włoskiego.
-
Skąd jesteś? - pytam przyjaznym tonem.
-
Z Hawany – mówi z zakłopotaniem – ale mam włoskie
korzenie – dodaje natychmiast.
-
Spokojnie – Monika – uśmiecha się do niego ciepło –
wyglądasz jak Włoch i świetnie pasujesz do tego baru. Zrób
nam trzy pyszne cappuccino, a my powiemy wszystkim, że jest
najlepsze w promieniu dziesięciu kilometrów.
Biedak,
myślę, skąd mógł wiedzieć, że trafi na klientkę znającą
włoski? Pewnie szukali Włocha, ale tutaj o wiele łatwiej o
Kubańczyka. Monika zerka co chwilę na zegarek, ale stara się robić
to dyskretnie.
-
Mogliśmy pojechać po Steew'a na lotnisko – stwierdzam w końcu –
to czekanie jest okropne.
-
Zaraz będzie – Adam jak zwykle jest najbardziej opanowany z całej
naszej trójki, choć muszę przyznać, że Monika też daje
sobie radę. No cóż, jednak genów nie da się oszukać.
Cappuccino
jest naprawdę wyborne i popijamy je powolutku, delektując się
smakiem. Ciekawa jestem, jak wygląda ten Steew? Pewnie coś w
rodzaju Sandlera, tylko sympatyczny. Jeszcze na Sardynii Monika
mówiła, że jest przystojny... Kątem oka widzę niezłego
osiłka z krótko przystrzyżonymi blond włosami. Pewnie
żołnierz na wakacjach, myślę, patrząc na jego atletyczną budowę
i tatuaż wystający spod rękawa koszulki. Stoi i rozgląda się
uważnie, a po chwili rusza w stronę drzwi do naszego baru.
-
Steew! - Monika zrywa się z fotela na jego widok, a mnie opada
szczęka. To tak wygląda dyrektor ich firmy?
-
My love! - niski głos aż drga, kiedy wypowiada te słowa i
nagle Monika ginie w jego potężnych ramionach. Wydaje się przy nim
taka drobna i krucha. Czuję, że oczy mi się pocą. Żadne inne
słowa nie byłyby lepszym komentarzem do sceny, której jestem
świadkiem.
-
Steew, to jest Ola – Monika zgrabnie wysuwa się z jego ramion.
-
Steew – ujmuje moją rękę i ściska ją zaskakująco delikatnie –
Teraz rozumiem, dlaczego Adam szukał tak daleko! - dodaje z szerokim
uśmiechem.
-
Zdaje się, że najładniejszą dziewczynę w Stanach Ty zgarnąłeś
– odpowiadam mu uśmiechem – Ale Monice też się nie dziwię! -
Nie potrafię ukryć, że jestem zaskoczona jego wyglądem.
Adama
wita markowanym ciosem w bark i wszystko staje się jasne.
-
Steew był zawodnikiem karate, ale od paru lat nie trenuje –
wyjaśnia Monika, widząc moje zdziwienie.
-
Od więcej niż paru – dodaje skromnie jej mąż. Jest zaskakująco
uprzejmy, ale w niewymuszony sposób. Przypomina mi Radka, taki
łagodny olbrzym. Jednak błysk w oczach ma inny, jakby czaiła się
w nich jakaś energia. Nie chciałabym mieć w nim wroga. Zdaje się,
że odkryłam, kto uczył Adama, jak się bić.
-
Samolot mamy po południu – Monika przejmuje w swoje ręce sprawy
organizacyjne, a Steew na migi pokazuje chłopakowi z Hawany, że też
chce cappuccino – Wy, dzieci, powinniście ruszać, bo droga zajmie
Wam ze sześć- siedem godzin.
-
A dokąd my właściwie jedziemy? - odwracam się do Adama.
-
Na Key West – odpowiada i unosi w górę dłonie, a Steew
wydaje ciche gwizdnięcie, czym jeszcze bardziej mnie szokuje.
-
Tam, gdzie mieszkał Hemingway? - jestem pod wrażeniem.
-
Właśnie tam – Adam jest zachwycony moim entuzjazmem – Zawsze
mówił, że zakochał się w najpiękniejszych zachodach
słońca, więc pomyślałem, że warto je obejrzeć. Poza tym, to
królestwo salsy, więc powinno Ci się spodobać.
-
No, stary, zaszalałeś! - Steew też jest pod wrażeniem, więc od
razu mam przed oczami gigantyczny rachunek.
-
Dokładam się – mówię cicho.
-
Dobrze – Adam poważnieje – kupisz mi japonki na plażę, bo
zapomniałem swoich z NY. Wszyscy wybuchają śmiechem, więc po
chwili ja też się śmieję.
Zostajemy
razem do lunchu, a potem zabieramy bagaże do wypożyczonego przez
Adama samochodu. Ciekawa jestem, ile razy mnie jeszcze zaskoczy
podczas tego pobytu? Na pewno ciężko będzie mu przebić moment,
kiedy zobaczyłam czerwonego mustanga z otwieranym dachem, który
podstawiono dla nas pod hotel.
-
Niestety, nie możemy pokonać tak całej drogi, bo zesmażymy się
na skwarki – szczerzy do mnie zęby, kiedy stoję oniemiała z
torbą w ręce – ale wieczorami będzie niezastąpiony.
Upuszczam
torbę i rzucam się Adamowi na szyję.
-
To najpiękniejsza niespodzianka, jaką mi sprawiłeś! – nawet nie
marzyłam o takiej podróży. Myślałam o autokarze, albo...
sama nie wiem – To jest... to jest... - brak mi słów.
Jestem taka szczęśliwa.
-
Jedźcie – Monika całuje mnie w policzek – do zobaczenia za dwa
tygodnie. Czekamy na Was w Nowym Yorku.
Żeby
zrobić mi przyjemność, Adam decyduje się na przejechanie
pierwszych dwudziestu kilometrów z otwartym dachem. Dopiero
potem go zamyka. Rzeczywiście, palące słońce mogłoby nas
poparzyć, bo pęd powietrza przyjemnie chłodzi i nie czuje się
skwaru. Podróż jest długa, zwłaszcza, że jedziemy
maksymalnie 90 km/h. Jednak nie narzekam, bo krajobrazy są cudowne.
Kiedy dojeżdżamy do pierwszej wyspy, okazuje się, że droga, to
system mostów, łączących ze sobą kolejne wyspy, a niektóre
małe wysepki służą tylko za podstawy do przęseł mostu. Po obu
stronach widać domy zanurzone w zieleni i przycumowane do nabrzeży
łodzie. Po kilku godzinach, zatrzymujemy się na Key Largo, jak
obwieszcza nam tablica z nazwą wyspy i idziemy na kolację, a
właściwie na późny obiad. Nie ma już takiego skwaru, a
powietrze przesycone jest zapachem kwiatów i ziół,
którymi obsadzono skrzynki, otaczające placyk ze stolikami.
Dostajemy największe krewetki, jakie widziałam w życiu i cudownie
chłodne białe wino. Czuję się, jak w raju i mam obok siebie
mojego ukochanego Adama.
-
O czym myślisz? - zagląda mi w oczy.
-
Boję się, że za chwilę się obudzę – szepczę – Nie wiem,
jakimi słowami można opisać to, jak się czuję.
-
Kochanie, – ujmuje moją dłoń i całuje ją delikatnie – nie
masz pojęcia, jaką mi sprawiasz przyjemność.
Dojeżdżamy
na miejsce już po zmroku i jestem trochę zawiedziona, że tego dnia
nie udało nam się zobaczyć zachodu słońca, ale jesteśmy tak
zmęczeni, że pewnie nie dalibyśmy rady w pełni go docenić.
Podsypiam, kiedy Adam zatrzymuje się na podjeździe sporego domku
przy jednej z bocznych uliczek. Główny deptak musi być
niedaleko, bo dobiegają nas południowe rytmy muzyki. Rozglądam się
z zaciekawieniem. Dom jest z drewna, oszalowany białymi deskami, ma
taras i balkon. Podjazd ocienia gigantyczne drzewo, a właściwie
gałęzie drzewa z sąsiedniego podwórka. Zwisają z nich
długie liany. Wygląda to, jak fragment dżungli.
-
Pomyślałem, że masz dość hoteli, więc zarezerwowałem nam górę
– Adam wskazuje drewniane zewnętrzne schody z ażurową
balustradą. Trzeszczą, kiedy po nich wchodzimy, ale wyglądają na
solidne. Klucz jest w zamku, więc otwieramy i wchodzimy do
niewielkiego przedpokoju, a stamtąd do pokoju dziennego z lekkimi
plecionymi meblami. Przez szeroko otwarte przeszklone drzwi można
wyjść na balkon. Adam stawia na podłodze nasze walizki i idziemy
do drugiego pokoju. To sypialnia z metalowym łóżkiem
pomalowanym na biało. W oknie zawieszono białe lekkie zasłony,
poruszające się przy każdym powiewie ciepłego wiatru. Prosto z
sypialni wchodzi się do niewielkiej łazienki.
-
Adam, tu jest pięknie – wzdycham – a te trzecie drzwi w
przedpokoju?
-
Druga sypialnia. Możesz wybrać, która Ci się bardziej
podoba – mruga do mnie figlarnie.
-
Będziesz spał osobno? - unoszę jedną brew – Nie wierzę!
-
Oczywiście, że nie, ale takie mieli apartamenty – patrzy na mnie,
jak na dziecko - Śniadanie możemy zjeść na dole u właścicielki,
albo przynieść sobie na górę – czyta kartkę, którą
zostawiono dla nas na komodzie z białego drewna – Witaj na Key
West, księżniczko! - rozkłada ręce.
Przytulam
się do niego i całuję delikatnie. Chwyta moją dolną wargę
zębami, a po chwili czuję jego aksamitny język w ustach. Jestem
zmęczona, ale ten pocałunek jest taki przyjemny. Rozkoszuję się
nim, wzdychając cicho.
-
Chodźmy do łazienki – Adam odchyla głowę i patrzy na mnie
zatroskany – odpoczniemy, a od jutra, szaleństwo do białego rana!
Zasypiam
spokojnie, wsłuchana w miarowe bicie serca pod moim policzkiem. Nie
czułam się taka odprężona od chwili przylotu do Stanów.
Wreszcie stres mnie opuścił.
---
Budzę
się łagodnie, powoli. Przeciągam się leniwie, uważając na
śpiącego obok mnie Adama. Przekręcam głowę i napotykam dwoje
ciemnych oczu.
-
Już nie śpisz? - uśmiecham się.
-
Leżę i oglądam Ciebie – szepcze - Wiesz, jak ładnie wyglądasz,
kiedy śpisz? - gładzi moją skórę na piersi, odsuwając
prześcieradło – Dasz mi?
-
Co? - uśmiecham się zalotnie, czując przyjemne łaskotanie między
nogami.
-
Zgadnij – spogląda wymownie w dół, na moje ugięte kolano,
zarysowujące się pod cienkim materiałem.
-
Tak po prostu? - rozchylam nogi i sięgam dłonią między uda.
-
Mhm – mruczy i sięga ustami do moich ust. Wysuwam język na jego
spotkanie, a on zaczyna go ssać. Zapiera mi dech. Twardy wzwód
opiera się o moje biodro. Przesuwam palcem po mojej szparce, jest
śliska i wrażliwa. Jęczę cicho. Adam sięga dokładnie tam, gdzie
ja i napotyka moją rękę, ujmuje ją i układa na poduszce, tak, że
dotykam palcami prętów łóżka. Po chwili robi to samo
z drugą – Dasz mi? - powtarza pytanie, ale jakby niższym głosem.
-
Tak – mówię bez tchu.
-
Przytrzymaj się łóżka i nie puszczaj – szepcze i sunie
ustami w dół do mojej piersi. Robię, o co prosi, a on
najpierw całuje mnie delikatnie, potem ssie, a w końcu kąsa moje
brodawki. Prężę się i jęczę głośno, ale nie odrywam rąk od
prętów.
-
Grzeczna dziewczynka – rozkłada szeroko moje nogi i czuję ciepły
oddech na wysokości pępka – nie puszczaj – przypomina mi i
wpija mi się w łechtaczkę. Wciągam powietrze z głośnym świstem,
jakbym się zachłysnęła. Doznanie jest tak silne, że mnie
obezwładnia. Z największym wysiłkiem wypuszczam powietrze z płuc,
po czym biorę głęboki wdech i zamieram. Dwa palce, a może trzy,
wchodzą we mnie, podczas gdy język śmiało krąży wokół
obrzmiałego pulsującego guziczka. Po chwili pokój wypełniają
moje głośne jęki. To trwa chyba całe wieki! Dochodzę gwałtownie,
wyginając się i drżąc na całym ciele. Adam unosi głowę i
obnaża w uśmiechu zęby. Obsypuje pocałunkami moje pokryte mgiełką
potu ciało. Napiera powoli członkiem na moją obrzmiałą szparkę.
-
Zaczekaj, miałam orgazm – dyszę.
-
Wiem – uśmiecha się – zaufaj mi.
Wchodzi
powoli, rozpychając się i poruszając rytmicznie w przód i w
tył. Mam wrażenie, że się nie zmieści, taka jestem ciasna.
Jednak on nie daje za wygraną i po chwili jest we mnie cały. Czuję
twarde jądra dociskające mi się do krocza. Sapię z wysiłku i
podniecenia. To takie intensywne!
-
Połóż mi stopy na ramionach – mruczy do mnie seksownym
głosem, a ja powoli unoszę nogi i odpływam – Lubię, jak jesteś
taka... moja.
-
Nie dam już rady – jęczę, czując jak moje ścięgna naciągają
się pod jego naporem.
-
Poddaj się temu – ma taki niski, miękki głos – nie opieraj
się.
Rozluźniam
się na tyle, na ile pozwala mi ciało, które działa już od
dłuższej chwili na własnych zasadach. Nie panuję nad nim... widzę
nad sobą twarz Adama z dwojgiem ciemnych zachwyconych oczu i
przepięknym uśmiechem. Jak mi dobrze... Ale jemu też się podoba,
czuję to. Ma taki wyraz twarzy... Och, kochany, och!
-
Moja piękna – szepcze do moich ust.
Czuję
jak wypełnia mnie całą. Nie wiem, czy to możliwe, ale wydaje mi
się, że z każdym wejściem jest większy i grubszy... brak mi
tchu... Nie mogę się ruszyć. Moje ciało już nie należy do mnie,
ono robi to, czego chce Adam... a on chyba zdaje sobie z tego sprawę,
bo zsuwa moje zesztywniałe nogi z ramion, pozwalając im rozłożyć
się bezwładnie na boki. Co za ulga! Wciska mnie w materac całym
ciężarem i szuka moich ust. Spajamy się w jedność w głębokim
pocałunku i czuję, jak coś narasta we mnie tam... na dole...
pulsuje... rozpiera. Ogarnia mnie zniewalające uczucie rozkoszy,
słodkiej niemocy... Jestem taka bezwolna. Głośny jęk Adama
sprawia mi przyjemność, ale i tak nie mam siły otworzyć oczu, czy
wykonać najmniejszego ruchu. Mogę tylko rozkoszować się jego
orgazmem, który nadszedł prawie jednocześnie z moim.
-
Moja piękna – dyszy gdzieś obok mojej szyi – moja kochana –
czuję, jak ostrożnie odgina mi palce, zaciśnięte na prętach
łóżka i całuje je z czułością – moja...
Głębokie
westchnienie i otwieram powoli oczy. Słońce próbuje
przedrzeć się przez białe bawełniane zasłony, poruszane lekkim
wietrzykiem. Dopiero teraz dociera do mnie, że w pokoju jest ciepło,
a nasze ciała są śliskie od potu.
-
Która może być godzina? - pytam, leniwie odginając szyję.
-
Nie ma znaczenia. Nigdzie nam się nie spieszy – Adam przekręca
się na plecy i pociąga mnie na siebie – Chyba, że jesteś
głodna?
-
Jeszcze nie, ale pewnie za chwilę zgłodnieję – przeciągam się
– ale piękny początek dnia – mruczę.
-
To jeszcze się porozkoszujmy, a po śniadaniu pójdziemy na
plażę – proponuje, gładząc opuszkami palców moje plecy.
Zdaje się, że oboje jesteśmy zmęczeni.
Idziemy
na śniadanie dopiero koło jedenastej, ale okazuje się, że dla
naszej gospodyni to nic nowego, bo wieczorami jest tu co robić, i
większość gości nie chodzi spać przed drugą. Dostaję pyszne
sadzone jajko o smaku jajka i normalny chleb. Jestem zachwycona,
kiedy gospodyni pokazuje mi własny niewielki kurnik i ulotkę
reklamującą polski sklep, gdzie można kupić chleb, pierogi i
wędlinę.
Do
plaży jest niedaleko, ale mam taką frajdę z jazdy kabrioletem, że
Adam postanawia przejechać się po mieście samochodem, a potem
zaparkować przy deptaku. Rozkładamy się na piasku niedaleko bardzo
eleganckiego hotelu. Dziwi mnie, że na plaży przed hotelem nie ma
leżaków. We Włoszech cały pas plaży byłby zajęty
hotelowymi parasolami, a tu na wybrukowanym placu przed hotelem
ustawiono tylko kilka plecionych foteli i maleńkich stoliczków.
Reszta placu zastawiona jest stołami, przy których nikt
jednak nie siedzi.
-
Jest za gorąco, ale wieczorem pewnie nie da się tu znaleźć
wolnego miejsca – Adam przygląda się hotelowi – początkowo
myślałem, żeby zamieszkać tu.
-
O nie! - protestuję – Ja wolę nasz pensjonat.
-
Szczerze mówiąc, to ja też, ale myślałem o bliskości
plaży – gładzi moje nogi, a potem bierze ciepły od słońca
kamyczek i sunie nim po grzbiecie mojej stopy – mają tu podobno
fantastyczne drinki. Jak chcesz, to Ci przyniosę.
-
Mogę pójść z Tobą... – mówię bez przekonania, bo
masaż ciepłym kamyczkiem kompletnie mnie rozkleja.
-
Leż tu grzecznie i nikogo nie zaczepiaj, a ja Ci przyniosę coś
dobrego – nachyla się do mnie i całuje delikatnie.
Zostawia
mnie samą na jakieś dwadzieścia minut, tak, że prawie zasypiam.
Otwieram oczy, kiedy pada na mnie cień. Adam stoi z dwoma dużymi
pucharami, pełnymi owoców zalanych kolorowym płynem z
bąbelkami.
-
Co to jest? - biorę od niego zimny puchar – strasznie długo Cię
nie było.
-
To się nazywa „Papa Dachiri” i podobno był ulubionym
drinkiem Hemingwaya – Adam rozsiada się obok mnie – dowiedziałem
się też, że dziś wieczorem można tu będzie potańczyć, a w
drodze powrotnej warto się zatrzymać na rybę w takiej małej
knajpce na tyłach tawerny...
-
Uwielbiam, jak wszystko tak organizujesz – wzdycham – Mówię
serio, teraz to doceniam – dodaję, widząc jego minę.
Sączymy
zimny płyn, nabijając co jakiś czas kawałki owoców na
słomkę. Są boskie! Dojrzałe i soczyste, przesiąknięte
alkoholem.
-
Byłeś tu kiedyś? - rozglądam się.
-
Nie, ale zawsze chciałem to zobaczyć – uśmiecha się zamyślony
– Ojciec był tu kilka razy i strasznie mu się podobało.
-
Mnie też się podoba – kładę mu głowę na ramieniu – Tu jest
tak „nieamerykańsko”, że czuję się trochę jak na Sardynii.
-
Może dlatego, że to też wyspa... – Adam wpatruje się w horyzont
– Cieszę się, że Ci się tu podoba.
-
Podoba mi się wszędzie, gdzie jestem z Tobą – mruczę.
-
Ty to wiesz, jak faceta uszczęśliwić – przygarnia mnie do siebie
ze śmiechem.
-
Nie wiem, czy każdego faceta, ale mam nadzieję, że Ciebie
potrafię.
Zostajemy
na plaży do trzeciej, a potem jedziemy do tej knajpki, o której
dowiedział się Adam. Faktycznie, miejsce jest urokliwe. To
właściwie podwórko otoczone tyłami drewnianych domów.
W jednym z nich urządzono bar, a w sąsiednim jest kuchnia,
serwująca dania z ryb i owoców morza. Dach naszej jadłodajni
stanowi korona ogromnego drzewa, rosnącego na samym środku
podwórka. Generalnie, siedzi tu więcej miejscowych niż
turystów, co pozwala sądzić, że jedzenie będzie dobre i
nie przepłacimy. Dostajemy kawał grillowanego tuńczyka w jakimś
pikantnym sosie.
-
Palce lizać – wzdycham, wsuwając do ust ostatni kawałek ryby –
utyję tu.
-
Mnie to nie przeszkadza – Adam wydyma policzki, podśmiewając się
ze mnie – ale, jak Cię znam, to rano pójdziesz biegać, jak
się nie zmieścisz w spodnie.
-
Znam lepszy sposób na spalenie kalorii – przygryzam wargę i
spoglądam wymownie na jego spodenki – a już na pewno,
przyjemniejszy.
-
To jedz, kochanie, jedz! - szczerzy do mnie zęby – Może deser?
-
Mowy nie ma! - chichoczę.
Spędzamy
tak czas, aż do popołudnia, kiedy trzeba się powoli zebrać na
deptak, jeśli chcemy obejrzeć ten zachód słońca.
Podglądam, co Adam ma zamiar założyć. Długie lniane spodnie i
koszula, kryte buty...
-
Idziesz na imprezę? - otwieram szeroko oczy.
-
Właściwie nie, ale pomyślałem, że gdybyśmy chcieli potańczyć,
to musimy wejść do hotelu, a tam mnie nie wpuszczą w krótkich
spodniach.
-
I będziesz ze mną tańczył salsę i merengę? - spoglądam na
niego z niedowierzaniem – umiesz?
-
Nie tak, jak Ty, ale babcia czasem chciała poćwiczyć, więc trochę
z nią potańczyłem – uśmiecha się, a w oczach zapalają mu się
figlarne ogniki.
-
Och, Ty draniu! - udaję zagniewaną – znów coś przede mną
ukrywasz.
-
Przecież się przyznałem – udaje, że zasłania się od ciosów,
które mogłabym mu zadać.
-
No dobrze – pozwalam się ugłaskać – lobię tańczyć, więc Ci
tym razem wybaczę. Muszę tylko założyć coś takiego, żeby nie
wyglądać przy Tobie jak kopciuszek.
-
Ty możesz iść nawet w worku, a i tak będziesz najpiękniejsza...
Taak,
babcia miała rację. Nic tak nie poprawia kobiecie urody, jak
zachwyt mężczyzny. Ja jednak wyciągam z szafy krótką
niebieską sukieneczkę ze spódnicą falującą przy każdym
poruszeniu, a szczególnie w tańcu i srebrne sandałki na
niedużej szpileczce. Zakładam też bransoletkę, którą
dostałam od Adama.
-
Wow! - Adam przełyka głośno ślinę – Nie zabrałem broni, więc
nie wiem, czy możesz tak iść...
-
Kocham Cię za to, wiesz? - zarzucam mu ręce na szyję.
Idziemy
piechotą, żeby nacieszyć się muzyką, dobiegającą z mijanych
barów i knajpek. Wszystkie sklepiki są otwarte, a sprzedawcy
przeważnie stoją na ulicy i zapraszają do wejścia. To takie
charakterystyczne dla krajów południa. Uwielbiam takie
klimaty! Na deptaku jest pełno ludzi. Kręcą się między
straganami i ulicznymi aktorami, grającymi swoje krótkie
przedstawienia. Przy samej barierce odgradzającej nas od
kamienistego brzegu, przysiadł na skrzynce jakiś oberwaniec z
gitarą. Adam wsuwa mu do kieszeni marynarki dolarowy banknot, a
facet zaczyna grać. Gra jedną z piosenek beatlesów. Ale
jak?! Staję jak wryta. Tłumek wokół nas gęstnieje, więc
Adam pociąga mnie w stronę hotelowego placyku. Stajemy nieopodal
słupków połączonych linką, oddzielających część
restauracyjną od deptaka. Adam staje za mną i otacza mnie
ramionami.
-
To jest cały rytuał – zaczyna – Wieczorem wszyscy przychodzą
tutaj i czekają na zachód słońca. Wcześniej, tak jak my,
plączą się po sklepikach i barach, potem oglądają stragany i
przedstawienia, ale tuż przed zachodem wszyscy stoją i czekają, aż
słońce dotknie oceanu...
-
I tak, każdego dnia? - odchylam głowę, opierając ją o jego
klatkę.
-
Każdego dnia – potakuje – My też będziemy tu przychodzić
każdego dnia, puki stąd nie odjedziemy – dodaje poważnym tonem –
A potem chciałbym, żebyśmy razem oglądali inne zachody słońca...
i wschody... ale zawsze razem...
Chcę
się do niego odwrócić, ale trzyma mnie mocno w ramionach.
Czuję się taka poruszona jego słowami. Słońce już prawie dotyka
linii zetknięcia się nieba i wody.
-
Kocham Cię i nie wyobrażam sobie, że mógłbym oglądać to
sam... - milknie na chwilę.
Ja
też już sobie nie wyobrażam, że mogłoby Cię nie być w moim
życiu, myślę, ale wzruszenie nie pozwala mi wydobyć z siebie
głosu. Jest w tej chwili coś magicznego.
-
Wyjdź za mnie – słyszę słowa, ale ich treść dociera do mnie,
jakby z opóźnieniem.
Adam
rozluźnia ramiona i staje przede mną z pierścionkiem w dłoni.
Brak mi tchu. Tak bardzo tego chciałam, a teraz stoję wpatrzona w
błękitne oczko, otoczone drobnymi lśniącymi cyrkoniami. Unoszę
głowę i napotykam intensywne spojrzenie ciemnych oczu. Muszę
zamrugać, żeby widzieć wyraźnie. Obok nas rozbrzmiewa muzyka, ale
ja słyszę tylko własne tętno, jakby bicie serca.
-
Och, Adam... – wyciągam nieśmiało dłoń, a on wsuwa mi
pierścionek na palec. Więc to się dzieje naprawdę! Chce tego
samego, co ja...
-
Wyjdziesz za mnie? - pyta cichym, aksamitnym głosem.
-
Tak. Tak, wyjdę za Ciebie – już nie potrafię powstrzymać łez
radości – Kocham Cię!
Nagle
docierają do mnie słowa piosenki:
„Love
is in the air
Everywhere
I look around
Love is in
the air
Every sight and
every sound
And I don't
know if I'm being foolish
Don't
know if I'm being wise
But
it's something that I must believe in
And
it's there when I look in your eyes...”
Adam
przyklęka, po chwili chwyta mnie za uda i unosi w górę, a
potem obraca się ze mną dokoła.
-
Przestań – wołam, śmiejąc się i płacząc – przestań,
wariacie!
-
Powiedziała tak! - woła głośno – She said yes!
Ludzie
wokół robią nam miejsce, klaszczą i śmieją się do nas.
Wydaje mi się, że pośród wielu twarzy miga mi Julka, ale to
pewnie przywidzenie. Adam powoli opuszcza mnie na ziemię, ale nadal
trzyma w ramionach. Nachyla się do moich ust. Chyba zemdleję z
wrażenia... czuję się podobnie, jak wtedy, gdy całowaliśmy się
pierwszy raz.
„Love
is in the air
Love is in the air”
Kiedy
odrywamy się od siebie, wciąż czuję smak tego pocałunku. Mam w
brzuchu motyle, a w głowie zamęt. Jeden kamyk zrobił tyle
zamieszania? Przyglądam się pierścionkowi połyskującemu na moim
palcu.
-
Teraz już naprawdę jesteś moja – Adam patrzy na mnie
roześmianymi oczami, ogarnia mnie ramieniem i prowadzi w stronę
hotelowej restauracji.
Po
drodze zupełnie nieznani ludzie gratulują nam i życzą szczęścia.
Ja chyba śnię? Mam przed sobą dwóch kelnerów, którzy
odpięli linkę i wskazują nam duży okrągły stół
zastawiony na sześć osób. Na środku stoi ogromny bukiet
czerwonych róż, a obok stołu...
-
Julka! Michael! - patrzę na Adama zaskoczona – Co oni tu robią? -
czyżby druga sypialnia była dla nich? Ja go chyba uduszę!
-
Niespodzianka! - jest bardzo zadowolony z siebie – mieli mnie
pocieszać, gdybyś powiedziała: nie – przechyla głowę i mruży
oczy.
Po
drugiej stronie stołu stoi mama Adama, a obok niej szpakowaty
mężczyzna w okularach, połyskujących w ostatnich promieniach
słońca. Jest przystojny, choć ma już swoje lata.
-
To Twój tato? - patrzę na Adama niepewnie.
-
Mhm – przytula mnie mocniej – Nie mógł się doczekać,
żeby Cię poznać – uśmiecha się do mnie.
-
Tato, przedstawiam Ci Olę, moją narzeczoną.